O Pokosie - czyli utrzymaniu łąki



Początek czerwca to czas na pierwszy pokos łąki.
A koszenie łąki to nie to samo co trywialne „koszenie trawnika”, o nie! Pokos łąki zwykłą kosą to rzecz pierwotna, trochę dzika, może mistyczna. 
Trawnik koszą, z uporem godnym lepszej sprawy, podmiejskie mieszczuchy. Wyją i warczą co sobotę tymi kosiareczkami próbując nadać trawnikowi formę zielonego, idealnie po „angielsku” wyczesanego dywanu. Łąkę koszą rolnicy, dwa razy do roku.
Pokos zwykłą kosą to czynność na wskroś ekologiczna, pierwotna i stylowa. Każdy nowoczesny wieśniak o miękkich od klepania w klawiaturę dłoniach chciałby kosić swoją łąkę taką właśnie własnoręcznie wyklepaną i zaostrzoną kosą - ku uciesze lokalnych „prawdziwych wieśniaków”, którzy w tym czasie obrabiają swoje hektary zmechanizowanymi kosami podłączonymi do klimatyzowanych ciągników. Ale co tam! Niech mają powód do śmiechu w tym ich szarym i monotonnym żywocie! My. Wieśniacy internetu urządzimy sobie warsztaty z  naturalnego, tradycyjnego koszenia i będziemy udać, że tak jest lepiej. ;)
Ale dość sarkazmu, przejdźmy do konkretów, do praktyki.
Najważniejsze aby pokosu nie zacząć za wcześnie, zanim rozwiną się wszystkie kwiaty i łąkowe zioła. Lepiej zacząć za późno, gdy kłosy dojrzeją, łąka będzie miała sposobność do odnowienia się, zachowa różnorodność. Późny pokos zaleca sam Łukasz Łuczaj, a on w sprawach łąkarstwa raczej wie co mówi:
Dla zapewnienia obfitego kwitnienia jak największej ilości gatunków najlepsze efekty daje koszenie raz w roku na początku lata (czerwiec - lipiec). Częstsze koszenie ułatwia chodzenie po łące ale ogranicza ilość gatunków kwitnących latem. Z reguły większe gatunki łąkowe (chaber łąkowy i austriacki, świerzbnica polna, kozibród, przytulia właściwa i biała itp.) rozwijają się lepiej przy rzadkim koszeniu (raz w roku lub raz na kilka lat), a niższe gatunki lepiej rosną na łąkach kilka razy w roku. Nigdy nie kosimy łąki wcześniej niż w czerwcu, ponieważ istnieje duża grupa bardzo ozdobnych gatunków kwitnących w maju i czerwcu, które wyginęłyby stopniowo jeśli zostaną skoszone za wcześnie. Jeśli zależy nam jedynie na tych wcześnie kwitnących gatunkach (firletka, złocień, brodawnik, mniszek, jaskry) to od czerwca, po ustaniu ich kwitnienia, łąkę kosić można nawet co trzy tygodnie. Ograniczy to jedynie prawie zupełnie kwitnienie późnoletnich gatunków. Zainteresowani eksperymentowaniem mogą spróbować zróżnicować częstość koszenia w różnych częściach łąki, np. kosząc część łąki raz na dwa lata, a część kilka razy w roku.
Bardzo ważne jest aby zostawić skoszoną trawę na łące, żeby mogły wyschnąć i wysypać się nasiona zawiązane przez rośliny. Po kilku dniach siano usuwamy lub palimy na miejscu.*
Próbowałem kosić kosą rok temu. Ale nabawiłem się tylko bólu pleców i frustracji. Mimo ostrzenia, szlifowania, polerowania kosy, koszenie jakoś nie szło. Zlekceważyłem sobie porządne klepanie, uznając tą czynność za przejaw jakiegoś ludowego zabobonu. 
Jak bardzo się myliłem wytłumaczył mi potem, przy okazji, Wiechu - znajomy rolnik z okolic Poznania. Wiechu ma kosę taką, co to jeszcze czasy Kaisera pamięta! Wyklepana jest cudnie, cinka jak papier, zaostrzona jak brzytwa, osadzona na szarym, szarym już ze starości drzewcu. Wiechu tnie ją jakby od niechcenia, ale precyzyjnie. Prowadzi ostrze nisko, równolegle do ziemi i kosi wszystko co zielone. Poszedłem raz do niego po nauki, że nie potrafię moją kosą kosić, że plecy bolą, że trawa ugina się miast padać ścieta równo. Wiechu zaśmiał się tylko szczerbatą facjatą i dał mi pierwszą lekcję koszenia:
- Kosa musi być, kurza dupa*, dobrze wyklepana, młody! Wyklepałeś se kose, czyś ją tylko ostrzył?
- Tylko ostrzył - powiedziałem ze wstydem.
- Hłe, hłe, kurza dupa*, no to nie pokosisz! Ale pacz, popacz jak sie kosi, masz spróbuj.
Fakt. Kosa Wiecha, stara, pordzewiała, klepana setki razy, kosiła bez żadnej litości. Równo, czysto, lekko.
Chciałem tak i ja.
W tym roku, z początkiem czerwca zakupiłem w sklepie metalowym „babkę”, czyli „klepadełko”, taką stalową kostkę co ją się wbija w pieniek drewna, kładzie się na tym kosę i się klepie. Klepie się młotkiem. Ostrym końcem a nie płaskim! Wtedy siła klepnięcia jest bardziej skondensowana, co ma kluczowe znaczenie w kluczowym dla koszenia procesie klepania. Żartów tutaj nie ma!
Klepanie rozgrzewa metal, uplastycznia go. Po chwili uderzania młotkiem w krawędź ostrza punkt przy punkcie, miejsce przy miejscu, czuć zapach rozgrzanego metalu, widać jak ostrze poddaje się uderzeniom młotka. Robota to iście kowalska i wymagająca kowalskiej krzepy w rękach!
Wyklepanie nowej kosy wymaga sporego wysiłku, jest żmudną i dość długotrwałą pracą. Mięśnie ramion zaczynają boleć już po chwili, młotek nie chce być precyzyjny, kosa ucieka, ślizga się na babce, kręci. Klepiesz, klepiesz a efektów nie widać. Ale klepać trzeba dalej, uparcie, dokładnie, sumiennie na całej długości. Tak długo aż kosa zacznie śpiewać! Grać, gwizdać, świszczeć, dźwięczeć pod każdym uderzeniem. Kosa niewyklepana jest głucha. Jakbyś walił w kowadło. Kosa śpiewająca jest znakiem, że już, że jesteś blisko, że można zagwizdać pieśń o koszeniu!
Dojście do takiego etapu śpiewu zajęło mi pełne cztery cykle. Cztery pełne przejścia młotkiem, punkt po punkcie, centymetr po centymetrze wzdłuż ostrza. Dobre pół godziny z przerwami na odpoczynek i masowanie bolących mięśni ramion. 
Po wyklepaniu pozostaje ostrze naostrzyć kamienną osełką. „Na słuch” Gdy dźwięk kosy będzie przypominał dźwięczenie samurajskiego miecza przecinającego spadającą swobodnie jedwabną chusteczkę - będzie dobrze!. Można kosić.
Koszenie dobrze wyklepaną i naostrzoną kosą przypomina sportowe wiosłowanie na łódce z jednostronnym, długim wiosłem. Wiem co mówię, bo całe lata liceum i studiów na polibudzie byłem zawodnikiem towarzystw wioślarskich. Kosę - tak jak wiosło - należy prowadzić najpierw delikatnie za siebie, w jednej płaszczyźnie równoległej do łąki-wody. Ruch do tyłu powinien być miękki, płynny, spokojny - to czas na odpoczynek mięśni, wymianę powietrza. Potem następuje zwrot. Ciągniesz kosę-wiosło do siebie obracając lekko tułów z prawej na lewą, ten ruch musi być dynamiczny, sprężysty. Całą siłę mięśni należy przełożyć na energię kinetyczną kosy-wiosła. Ale przy tym, co bardzo ważne, kosa-wiosło musi iść na jednej głębokości, równolegle do powierzchni. Szzzzzciaaach…. Jeśli tylko źle ułożysz nadgarstki, źle przekręcisz pióro kosa wbije się w ziemię, a wiosło pójdzie pod wodę. Na łące możesz się zachwiać, możesz się przewrócić. Na wodzie w takim wypadku najczęściej dostaje się wiosłem w brodę, a czasem po prostu wylatuje z łódki. Także żartów nie ma.
Wydatek energetyczny jest podobny. Wyścig wioślarski trwa trochę ponad sześć minut. W takim czasie na regatach pokonuje się dystans dwóch kilometrów. Dziś, kiedy już się rozgrzałem, popróbowałem, kosę naostrzyłem i wpadłem na to porównanie z wioślarstwem, postanowiłem spróbować. Puściłem stoper. Zacząłem kosić. Po pięciu minutach zabrakło mi tchu i siły w mięśniach. Jakbym płynął w regatach. 
Podobno wioślarstwo jest jedną z najcięższych dyscyplin sportowych. Każdy kosiarz byłby dobrym wioślarzem. Przy koszeniu, tak jak przy wiosłowaniu, pracują wszystkie mięśnie, od nóg, przez mięśnie brzucha, klatki piersiowej, po ramiona. Pot płynie strumieniami, ale trawa znika jak skoszona.
Efektwyność i prędkość koszenia wydaje się większa niż przy kosach mechanicznych - przynajmniej tak długo jak starczy ci sił. Nie ma hałasu. Kłosy trawy są ścięte w całości, długie a nie poszatkowane jak po przejściu kosiarki. Można je potem łatwiej układać w stosy do suszenia, zachowują więcej smaku i minerałów. 
Czynność polecam. Powtarzać regularnie. Dla zdrowotności i świadomości tego czym jest życie obrane z dobrodziejstw mechanizacji. Ale uwaga! Zalecam koszenie w dobrych, roboczych rękawicach ochronnych. Ostra kosa przecina skórę bardzo głęboko przy jednym nieuważnym ruchu podczas ostrzenia brzeszczota. 
Oczywiście co leniwsi i co sprytniejsi próbują wykręcić się od koszenia stadem owiec. Trzeba przyznać, że jest to jakiś sposób. Dopóki rogacizna nie sforsuje ogrodzenia…. Ale o tym już było i jeszcze będzie.

* cytat pochodzi z bloga Łukasza Łuczaja: http://www.luczaj.com/kwietna.htm
* W miejscach gdzie użyłem eufemizmu „kurza dupa” Wiechu używał powszechnie uznanego za wulgarne słowa określające kobietę uprawiającą najstarszy zawód świata. Zdecydowałem się na taki zabieg, ponieważ tekst mogą czytać nieletni, którym należy dawać dobre przykłady słowotwórcze. 


post fenisicum*

A więc po raz kolejny nie udało mi się. Skosiłem może jakąś jedną czwartą naszej blisko hektarowej łąki. Zabrakło mi sił, oddechu, czasu. Trzymałem się wyznaczonego wcześniej ramowego rytmu dnia według którego czas na prace gospodarcze jest bardzo wcześnie rano albo po osiemnastej - kiedy to wpadające do mojej pracowni przez zachodnie okno słońce nie pozwala mi pracować przy komputerze. Ale pokos nie jest moim jedynym obowiązkiem. Są jeszcze zwierzęta, są grządki, są małe prace naprawcze. Do tego czas pokosu pokrył się niefortunnie z czasem wykańczania naszej sypialni i części kuchni. Robienie dwóch, trzech projektów związanych z pracą fizyczną okazało się niewykonalne. Ale nie ustawałem w wysiłkach, byłem pełen dobrych chęci, niestety podczas ostatniej próby wykosu złamałem kosę. Trafiła na kamień i pękła z ponurym jękiem w jednej trzeciej swojej długości. Jak w tym staropolskim przysłowiu. 
Mając powyższe na uwadze, wstydliwie chowając dumę i marzenia o czystym, ręcznie oporządzanym gospodarstwie 
postanowiłem pochylić czoło przed owocami mechanizacji rolnictwa. Po pierwsze udałem się do wypożyczalni sprzętu po mechaniczną kosę. Po drugie rozpocząłem poszukiwania uczynnego, mitycznego wręcz, sąsiada z kosą i kostkarką do siana. Ale o tym innym razem.

* łac. -  „po koszeniu”

Komentarze

Prześlij komentarz