Bio_kółko graniaste


Dziś całą rodzinką byliśmy zaangażowani  w budowę nowej szopki dla naszego stadka owieczek. Stara była już kompletnie dziurawa. A w miejscu w którym stała powstało małe zagłębienie do którego spływała woda z całej zagrody. Trzeba było przed zimą zbudować nową, mniejszą, przytulniejszą, bardziej odpowiednią i lepszą od poprzedniej o całe dwa lata doświadczenia. Praca szła nam tak niespodziewanie dobrze i szybko, że nie zauważyliśmy kiedy minął praktycznie cały dzień. Już późnym popołudniem Waleria poszła z dziećmi do domu, a ja zostałem jeszcze porządkując teren, zbierając narzędzia. Zwołałem owce z łąki, chciałem aby zapoznały się z nowym miejscem. Wrzuciłem im do nowego paśnika, zbitego byle jak ze starych desek i listewek, świeżą porcję sianka, doniosłem świeżej wody a do korytka wrzuciłem zabraną z kuchni porcję świeżych obierek z dyni. Soczysty rarytas, który został przywitany radosnym meczeniem. 

Chwilę stałem słuchając tych wszystkich, śmiesznych i obleśnych, owczych ciamkań, chrumkań, mlaskań i siorbnięć, kiedy nagle uświadomiłem sobie, że jestem "wywrotowcem, świadomie uszczuplającym dochody państwa (bez)ideowcem"... 

Był 22 października 2016-go roku. Drugi sezon naszego gospodarzenia w Gajewie. Koniec jesiennego miesiąca, w którym praktycznie nie kupowaliśmy „marketowego” jedzenia. Za chwilę miałem usiąść do obiadu, gdzie praktycznie wszystko - oprócz makaronu - pochodziło z naszej działki, było świeże, dosłownie przed chwilę zebrane. Duszona na cebulce pięknie pomarańczowa dynia, przystrojona wielkimi, aromatycznymi, soczystymi liśćmi rukoli i pietruszki. Na grządce przed domem dojrzewał jeszcze późny szpinak, którego wykorzystamy jak przyjdzie okazja. Własne dynie, kabaczki, buraczki, cukinie, pierwsze malutkie ziemniaczki czekały w skrzynkach i na ogrodowym stole na swoją kolej. Nasza malutka spiżarnia była wypełniona po brzegi wypiekanymi w żeliwnym kociołku, nad ogniskiem konfiturami i powidłami. Ostatnie słoiki z konfiturą z owoców dzikiej róży zebranej w lesie zakręciliśmy przedwczoraj. Zamrażarka napełniona jagnięciną z urodzonych w tym roku baranków, kaczką kupioną od sąsiada i białą kiełbasą robioną własnym sumptem, czekała na nadchodzący listopad i zamówione u znajomego rolnika młode gęsi. Kupujemy właściwie tylko chleb - o ile nie upieczemy własnego - mleko i masło. Mleko bardzo rzadko, właściwie tylko dla chłopców, którzy domagają się go do śniadania. Do wyrobu serów i twarogów kupujemy świeże mleko kozie od znajomego hodowcy z sąsiedniej wsi. 

Wszystko to jak współczesny obraz z sonetów Kochanowskiego sławiących wieś bogatą i wesołą. Przesłodzone i wręcz nierealne. 


Jestem zaskoczony i zachwycony tym bogactwem. Hojnością ziemi i mądrością tego świata. Szczególnie, że możemy mieć do siebie sporo pretensji za jakość naszej pracy w tym sezonie. Mówiąc oględnie, nie urobiliśmy się. Ręce wciąż mamy miękkie i wypielęgnowane. Na ogrodzie jest bałagan. Nie uświadczysz równo utrzymanych redlinek i wypielęgnowanych grządek. Ogród mamy dziki, jak to mówią „permakulturowy”, abo mulczowany. Nasza rola ogranicza się do stworzenia roślinom odpowiednich warunków i nie przeszkadzania im we wzroście. Pracowaliśmy przy grządkach nie więcej niż godzinę dziennie, nie częściej niż trzy dni w tygodniu - i to tylko w te pracowite miesiące! Na słabej ziemi piątej klasy jakości natura zaczęła obficie rodzić… 

Do trzech razy sztuka, jak to mówią. Nasze trzecie podejście do ogrodu wydało owoce. W trzecim roku gospodarzenia na działce zamknęło się małe graniaste kółko obiegu materii. Obręcz ma jeszcze, cieniutką i lichą a oponkę jakby sflaczałą. Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie, jak Bóg pozwoli, kółko nabierze kształtów, a oponka pięknie się zaokrągli i …. trzeba będzie zbudować nową spiżarnię.

Warzywa nie rosną bezpośrednio w ziemi. Nasiona i sadzonki wzrastają w ciepłej, wilgotnej i pożywnej kołderce ze świeżego owczego nawozu przemieszanego z gnijącym sianem. Ten nawóz to chyba największy pożytek z tych kilku owieczek. Zapewnia ogromną ilość kalorii, minerałów i witamin z każdego metra kwadratowego. [więcej tutaj: 


Rysunek: przekrój przez grządkę - która o wiele lepiej wygląda narysowana niż sfotografowana. :)

Własne jedzenie to wolność. Wolność od podatków, od uzależnienia od energii i pieniędzy. Wolność od marketowych promocji i zbędnego nadmiaru. Ilość śmieci, które produkujemy zmniejszyła się drastycznie - nie ma foliówek, plastikowych opakowań, butelek PET. Resztki i obierki z naszego jedzenia uszczęśliwiają nasze owce - które mają coraz mniej trawy na łące, ale i tak produkują wspaniały, odżywczy kompost, który jest podłożem dla dzikiego, nieskrępowanego wzrostu tego co zasadzimy. Koło się zamknęło!

Rysunek: schemat idealnego obiegu materii i wody na działce gospodarowanej permakulturowo.

Żeby tego doświadczyć i zrozumieć potrzebne nam było kilka lat. Co prawda przeczuwaliśmy to wcześniej i wciąż zmierzamy do celu, jakim jest wyprodukowanie na własny użytek żywności na cały rok, ale dopiero bezpośrednie doświadczenie uświadomiło nam ten genialny, boski porządek w sposób namacalny.

Droga do dzisiejszego dnia była długa, kręta i pokonywana w gęstej mgle niewiedzy i naiwności. Podróż rozpoczęliśmy w 2013 roku. Kupując na wyprzedaży z Agencji Nieruchomości Rolnych dziwną, wąską, długą i nieustawną działkę…. i to jest temat na całą opowieść. :)



Komentarze