O kurach i przygodach z nimi



Przez ostatnie kilka lat gospodarzenia trzy razy podchodziliśmy do hodowli kur. W sumie nazbierało się kilka sezonów podczas których mogliśmy czerpać przyjemność z obcowania z tymi pociesznymi zwierzętami. 
Przez te lata mieliśmy okazje obserwować je w momencie wyklucia, podczas wzrostu i rozwoju, ale także w momentach śmierci, która na kury często przychodzi nagle i czasem prosto z nieba.

Przyszło nam kury wychowywać, pielęgnować, chronić od złego, ratować z opresji ale też zabijać te odpowiednio tłuste lub te które nie wywiązywały się z niepisanej umowy znoszenia nam jajek. W pewnym sensie dzięki kurom było nam dane dotknąć tajemnicy życia w każdej jego postaci. Od początku aż do śmierci.
A gdy pierwszy raz podjęliśmy wspólnie decyzje o tym, że na niedzielny obiad będzie rosół z naszego koguta było tak:

Wyrok śmierci zapadł w chwili przyłapania pewnego młodego koguta na gorącym uczynku ponownego, agresywnego dziobnięcia któregoś z naszych chłopców. Recydywista, łobuz, nieprzystosowany do życia w stadzie został skazany na dekapitacje. Katem zostałem ja. Przed wykonaniem wyroku musiałem łobuza złapać na co wydatkowałem tyle czasu i energii, że pod znakiem zapytania stanęła opłacalność tej całej zabawy. Pamiętajcie! Jedna z zasad survivalu zaleca aby na złapanie i przygotowanie posiłku zużyć generalnie mniej energii niż uzyskamy z posiłku. Obawiam się, że za tym pierwszym razem zasada ta została brutalnie pogwałcona. No cóż. Tak bywa. W końcu go dopadłem. Ogłuszyłem. Obciąłem łeb wielkim nożem kuchennym, powiesiłem pod wiatą aby się wykrwawił i ostygł przed opierzaniem.
Na sprawne opierzenie kurczaka potrzeba sposobu. Rwanie piórko po piórku nie ma większego sensu. W wielkich farmach, gdzie drób hodowany jest w piekielnych warunkach do pozbycia się z ciała piór używana jest ciężka chemia, która potem zostaje na mięsie, zanieczyszcza środowisko i generalnie nie przynosi nic dobrego. W naszych warunkach skorzystaliśmy ze starego, znanego na wsiach sposobu z wykorzystaniem do opierzania wrzątku. 
W czasie gdy nasz kurczak kruszał powieszony za nogi rozpaliłem w stojącej na podwórku kozie spory ogień, postawiłem na niej wielki gar napełniony wodą i robiłem wrzątek. Potem w tym wrzątku moja żona nurzała kurczaka i darła z niego pierze. Na podwórku ścielił się dym ze starej, zardzewiałej „kozy”, z wielkiego gara buchała para, wkoło latały pierze. Poszło nadspodziewanie gładko. Podobnie jak wypatroszenie, które jest czynnością o tyle prostą co niebezpieczną. Jeden fałszywy, nieuważny ruch i rozleje się delikatny woreczek żółciowy - a wtedy przygotowane z takim zaangażowaniem mięso możesz wyrzucić. Nie da się go zjeść.
I co? Kurczak złapany, zabity, wykrwawiony, opierzony, wypatroszony. Mięsa tyle co nic. Jakieś to blade takie, szare, w smaku nijakie, twarde, gumowate. Trzeba szczerze powiedzieć, że nasz pierwszy rosół z domowej kury nie był kulinarnym sukcesem. Niestety musieliśmy pogodzić się z faktem, że szczęśliwy i zdrowy kurczak to szczupły kurczak.
Ale z drugiej strony wszyscy mogliśmy przekonać się, jak powinna wyglądać prawdziwa kura. Jakie są prawdziwe proporcje. Że piersi z wolnobiegającego kurczaka są raczej wielkości dojrzałej śliwki niż dorodnej bułki - jak te różowe i soczyste, które możesz kupić zapakowane na styropianowej tacce, że udka są jakieś szare i twarde, że w ogóle nie wygląda to tak pięknie i smacznie jak w supermarkecie. Ale co było robić? Kurczak zabity musi być zjedzony. Jakoś się przemęczyliśmy robiąc dobrą minę do twardego mięsa…. 
Na szczęście później bywało lepiej. A najlepiej było wtedy gdy dostaliśmy gotowego do przygotowania, oskubanego, oprawionego kurczaka od naszej przyjaciółki lub znajomego rolnika - takiego rolnika z prawdziwego zdarzenia. Rosół z takiej kury - gotowanej razem z łapkami, co samo w sobie nadaje posiłkowi kolorytu grozy - jest doznaniem wręcz metafizycznym. Tłusty, smakowity, zdrowy, pełen witamin z wielokolorowego bukietu warzyw! Na taki rosół warto przeczekać te letnie miesiące patrząc jak rośnie, jak nabiera masy, tłuszczu, soków. Jakkolwiek by to zabrzmiało.
Ale hodowla drobiu to nie tylko nadzieja na szczęśliwe mięso, ale przede wszystkim obfitość najświeższych i najzdrowszych jajek. Ich zbieranie zwyczajowo należy do naszych najmłodszych synów, którzy co rano, jeszcze przed zajęciami szkolnymi, przed śniadaniem mają obowiązek wypuścić drób z kurnika, poczęstować stadko resztkami z naszego stołu, donieść wody. Zbieranie jajek - jeśli nie dołoży się wszelkich starań aby utrzymać inwentarz zamknięty w jednym miejscu - może dostarczyć sporo zabawy przy poszukiwaniu jaj pochowanych w najrozmaitszych zakamarkach po całej działce. Tak było z naszym poprzednim stadem, którego mimo starań nie potrafiliśmy utrzymać w zamknięciu. Kury wciąż, uparcie wynajdywały jakąś dziurę, przefruwały przez marny płotek, szwendały się nie tylko po naszej, ale też po sąsiednich działkach. Były wolne. Dobrze, że choć na noc wracały grzecznie do kurników. Niestety po pewnej nocy zostały po nich tylko porozrzucane tu i tam odgryzione (?) , ukręcone, czy po prostu urwane kurze łby. Do dziś nie potrafimy wyjaśnić czy sprawcą tego mordu był jakiś zbłąkany, żądny drobiu sąsiad, czy kuna, czy stado lisów? Tak bywa. Z całego stada ostała się tylko jedna, niepokorna. Kura, która za żadne skarby nie dała się nam nigdy złapać, ani przekonać do tego aby spać z innymi w kurniku. Przeżyła bo tą straszną noc spędziła śpiąc spokojnie na pryzmie drewna opałowego. Akurat taki miała pomysł. Czasem spała na gałęzi orzecha, czasem na lipie, czasem w garażu. Zawsze chodziła swoimi ścieżkami, grzebała tam gdzie ona a nie stado uznała, że znajdzie najsmaczniejsze robaczki. Przez pewien czas była naszą jedyną kurą. Jajka zostawiała też gdzie popadnie. Pod wiadrem, pod drewutnią, w sianie dla owiec albo w owczarni na słomie. Kura non-konformistka. Niestety ona też skończyła marnie. Pewnego spokojnego jesiennego poranka, chwilę po śniadaniu, dopijając świeżą kawę obserwowałem jak kurka spaceruje sobie po trawie za domem. Świeciło ostre, poranne, wrześniowe słońce, po błękitnym niebie leniwie szybowały pierwsze, różowiutkie obłoki i…. głodny jastrząb. Atak trwał ułamek sekundy, ja nie zdążyłem zachłysnąć się kawą a kura poczuć, że umiera. W jednej chwili z miejsca gdzie sobie spokojnie dziobała wzbił się w górę tuman pierza i jak na jakimś tanim pokazie iluzjonisty kura zamieniła się w śniadającego jastrzębia. Po prostu. Tak bywa.

Komentarze