O obfitości



Oto nagle, pod koniec Maja przychodzi ten dzień gdy trzeba zacząć się zastanawiać co zrobić z nadmiarem pierwszych plonów - rzodkiewek, rukoli, młodych buraczków. Opadają pierwsze wiosenne płatki róż i piwonii zasadzonych przy słonecznych ścianach domu, na łące przekwitł już mniszek lekarski, dojrzewają pospolite zioła - krwawnik, babka lancetowata, żywokost. Niby początek lata a trzeba się spieszyć, trzeba być czujnym, żeby nie przegapić najlepszych okazji i trzeba wiedzieć co z tym bogactwem zrobić. Jak przechować żywność? Jak ją zakonserwować aby zabezpieczyć na dłużej to co w niej najlepsze i najcenniejsze. Czas rozpocząć naukę wielkiej sztuki konserwowania, kiszenia, suszenia, wekowania, fermentowania, gotowania. Kto nie posiądzie tej wiedzy będzie skazany na zakupy zapakowanej w folię żywności, a przecież nie oto chodzi, prawda?
 Zaryzykowałbym stwierdzenie, że cała ta idea, cała zabawa w samowystarczalność, autonomiczność żywieniową, ekologię lokalną itd. sprowadza się właściwie do sztuki przechowywania żywności. 
Bo po pierwsze, aby mieć co przechować musisz to zebrać, aby zebrać musisz zasiać, aby zasiać musisz ziemię przygotować i pielęgnować - to oczywisty truizm, ale tylko ci którzy spróbowali zebrać zasianą przez siebie żywność wiedzą ile ten proces wymaga pracy i wiedzy. 
Bo drugie, jak już zbierzesz, aby mieć co przechować musisz to (jedzenie) odpowiednio przygotować. Zioła ususzyć, na słońcu, w piecu lub na strychu. Pierwsze pojawiające się wiosną warzywa można zacząć kisić, te późniejsze jesienne raczej przygotowujemy w formie  suszu i krup (zapomniany już dziś sposób przygotowywania „instant” o którym napiszę pewnie na jesieni)
I w końcu po trzecie, musisz mieć to wszystko gdzie przechować, a więc mieć odpowiednio dużą i odpowiednio dobrze zaplanowaną spiżarnię. To osobny rozdział, który też opiszę innym razem:  Jak spiżarnię zaplanować? Jak ją zabezpieczyć i jak zapełnić?

Przyroda nie odkłada niczego „na później”, człowiek chciałby. Naukę tej sztuki polecam rozpocząć od rzeczy najprostszej, czyli fermentowania kwiatów.



W połowie maja kilka krzewów w naszej okolicy nagle zmieniło kolor na liliowy. Jeden wieczór wystarczył abyśmy zebrali dwa kosze i skrzynkę pięknie pachnących kwiatów bzu lilaka. W domu przebraliśmy to z grubsza, wrzuciliśmy do niewielkiej beczułki, dorzuciliśmy trochę pociętego imbiru, kilka plasterków cytryny, trochę cukru (chyba dwie szklanki, choć potem okazało się, że to za dużo) i zalaliśmy kranówą, odstawiliśmy na dwa dni do spiżarni, od czasu do czasu mieszając łapą głęboko, co by kwiaty nie zgniły na powierzchni. Po dwóch dniach dzikiej fermentacji napój został zlany przez sitko, część trafiła do dzbanów prosto na stół, część do słoików na kuchnię do pasteryzacji.
Ambrozja.
Absolutnie orzeźwiająca kulinarna rozkosz. W smaku gdzieś pomiędzy lekkim, owocowym winem, popularnym „Sprite’em”. Lekko musujące, orzeźwiające, czyste, przecudowne.
Starczyło nam na tydzień.
Akurat po tygodniu zaczęła gubić kwiaty akacja. Proces powtórzyliśmy. Efekt był podobny. Napój może mniej słodki, ale tak samo orzeźwiający.
W spiżarni na półeczkach pojawiło się kilka słoików. Znikną pewnie w przeciągu miesiąca.
Za chwile będzie czarny bez, z którego kwiaty także wykorzystamy w ten sposób. Potem będą owoce czarnego bzu, które ususzone dadzą świetną herbatę. 

Na grządkach ziemniaki już uparcie prą do góry - my z kolei uparcie zasypujemy je kolejnymi warstwami ziemi przemieszanej z nawozem (na przykład z kolejnego czyszczenia kurników). Dzięki temu roślina rozwija bardziej swoją część podziemną, produkując kolejne bulwy, zwiększając ilość ziemniaczków urodzonych na jednej grządce.

Jest obfitość rzodkiewek, które rosną jak dzikie, sadzone wcześniej jako „markery” grządek pośród innych, wolniej rosnących warzyw. Na pewno wszystkich nie zjemy, ale można spróbować je zakisić, szczególnie, że przyniesiony z lasu z zeszłym roku chrzan rozrósł się już w kilka mocnych korzeni z których można czerpać właściwie ciągle i wciąż.

Opadły pierwsze płatki z krzewów róż rosnących przy słonecznych ścianach domu. Zebrały się dwie wielkie michy. Część płatków została ususzona w piecu, część wysyca olej kokosowy z ciemnym, zamkniętym garncu, część fermentuje na lemioniadę różaną z cytryną i imbirem, część na ocet, który potem będzie dodatkiem do soli kąpielowej i mydła, które przygotuje Waleria. Z tego co zostanie po odcieknięciu lemoniady zostaną płatki dodane do na przykład do lodów różanych, albo zrobi się tego konfiturę. A wszystko z dwóch krzewów róży zasadzonych na jesieni dwa lata temu. 

Obfitość darów przyrody jest nieprzebrana. Naprawdę wielką sztuką jest jej wykorzystanie. Bez odpadów.



Komentarze