O Pokosie mechanicznym - czyli: Jak załatwić sprawę na wsi II


Czasem załatwienie sprawy na wsi przypomina harcerską grę patrolową. Jeśli wiecie o co chodzi. 

Terenowe gry patrolowe, które urządzają sobie harcerze, polegają na przemieszczaniu się od punktu do punktu i wykonywaniu różnorakich zadań. Kolejne punkty czasem naniesione są na mapie, czasem o lokalizacji kolejnej bazy dowiadujesz dopiero po wykonaniu określonego zadania. Typów harcerskich gier patrolowych jest bez liku, ale wszystkie mają de facto jeden cel - oprócz sprawdzenia biegłości danego patrolu w skautowym fachu. Jest nim wyrobienie w uczestnikach gry pewnej samodzielności, dzielności, zaradności, sprytu. To takie swoiste przygotowanie do dorosłego życia. Do tego mozolnego biegu z przeszkodami przez jednostki administracji publicznej, do dorosłego rajdu przez biurokracje, banki, urzędy, sądy….

Jako młody stażem wieśniak pewnie nie będziesz od razu wyposażony w pełne zaplecze techniczne potrzebne do efektywnego prowadzenia swojego gospodarstwa. Skompletowanie parku sprzętowego może zająć dobre kilka sezonów, o ile w ogóle kiedyś zostanie zakończone. 
Oczywiście możesz - tak jak ja - pielęgnować w sobie złudzenie o namaszczonej bliżej nie określoną ideą ręcznej obróbce swojego hektara i wyposażać się w najprostsze, ręczne narzędzia. Pracować potem nimi w pocie czoła, miękkimi dłońmi szarpiąc trzonek to wideł, to znów motyki, grabi, czy kosy. To dobrze. Dobrze jest mieć marzenia i złudzenia co do własnych sił i możliwości. Ale prędzej czy później przyjdzie taki dzień, gdy staniesz przed koniecznością użycia sprzętu zmechanizowanego. Nic prostszego - pomyślałbyś jako stary harcerz - wystarczy znaleźć właściciela urządzenia, uciąć sobie z nim miłą sąsiedzką pogawędkę i załatwić sprawę dobijając umowy czerstwym uściskiem dłoni z profesjonalistą od pokoleń. 

Podczas powrotu z letnich wakacji żona zauważyła na okolicznej łące piękne poukładane kostki prasowanego siana. Już rzadkość w dzisiejszym krajobrazie. Okoliczni rolnicy przechodzą na większe gabaryty i cięższe maszyny. Siano prasują w formie wielkich balotów - wałków, które stały już powszechnie akceptowanym elementem wiejskiego krajobrazu.

Problem z tym wałkami jest taki, że przenosić je można tylko widłami zamontowanymi do ciągnika. Nie jest to już ludzka skala. 
Kostki siana w porównaniu z balotami są bardzo poręczne, wygodne do przenoszenia przez jedną osobę. Są odpowiednią, łatwo mierzalną porcją jedzenia dla naszego rogatego, małego inwentarza.  Dlatego dla rolników-mieszczuchów z minimalną ilością zwierząt takie kostki są coraz cenniejszym i coraz trudniejszym do zdobycia produktem.

Żona postawiła mi jasne zadanie: Odnaleźć „kostkarza”, dogadać sprawę, skosić łąkę, siano na zimę w kostki poprasować, w garażu ułożyć. Gra się rozpoczęła. 
W pierwszej kolejności - co wydawało się rozsądne - udałem się z sąsiedzką wizytą do domu, który stał przy właśnie skoszonej łące. Zapukałem, zadzwoniłem, szczekanie psa wywołałem, poczekałem. Przed dom wyszła młoda gospodyni. Lekko zdziwiona moim pytaniem, odpowiedziała, że ona nie wie, że tak naprawdę to nie ich łąką, bo ją dzierżawią i do dzierżawcy trzeba pytać.

- A gdzie dzierżawca?
- A po drugiej stronie drogi, ma gospodarstwo. O tam, gdzie ten zielony traktor na polu widać. - Właściwie brakowało tylko aby podała dokładny azymut i odległość do następnego punktu. 

We wskazanym gospodarstwie, z zielonym traktorem na podjeździe, psy ujadały jak wszędzie. Małe, niegroźne wiejskie kundelki robiły hałas, który dość szybko wywołał z chałupy młodego gospodarza. Zapytałem o koszenie łąki, o kostkarkę do siana.

- A to z ojcem musi Pan gadać! Ojciec to załatwia. Nie ma go teraz. Ale to nie on kosi, kogoś ma do tej roboty najętego.
- A Pan nie wie kto to kosi?
- Nie wiem, Panie, nie wiem. Ojciec wie. 
- A kiedy ojciec będzie? Podjadę zapytam, albo numer telefonu zostawię.
- Numer Pan zostaw. Zadzwonię.

Bez wielkiej nadziei patrzyłem jak gospodarz junior zapisuje na niedbale wyrwanej z zeszytu kartce numer mojego telefonu i źle usłyszane nazwisko. O dziwo za kilka godzin zadzwonił i podał mi numer do kogoś z sąsiedniej wsi kto podobno zajmuje się usługowym koszeniem i kostkowaniem. Zadzwoniłem. Gdy już udało mi się przebić przez hałas jakiejś  maszyny pracując w tle - z pewnością była to tak upragniona przeze mnie, pracująca kosiarko-kostkarka -  usłyszałem, że z jest problem z terminami. Że najwcześniej za dziesięć dni dzwonić, próbować umawiać się. Czekać. Mieć nadzieję. 

Czas minął. Dziesięć dni przeleciało jak bocian lotem koszącym nad moją nieskoszoną łąką.
Zadzwoniłem. Dodzwoniłem się. Niestety tylko po to aby wysłuchać długiej, nieskoordynowanej opowieści o tym, że maszyna się zepsuła, że pękł pas transmisyjny i kostek nie będzie. Przykro mi. Może za tydzień, może za dwa dzwonić, może naprawię, może przyjadę.

Ta pierwsza porażka nie odebrała mi jeszcze resztek nadziei. 

Jako się rzekło na początku tekstu, załatwianie spraw na wsi przypomina często harcerską grę terenową. A więc, ruszyłem w teren. Następnego poranka wsiadłem w auto aby  pojeździć po wsi. 
- Pokręcę się, porozglądam - pomyślałem - prędzej czy później trafię na jakieś dalszego czy bliższego sąsiada na traktorze, to podejdę, pozdrowię, pogadam, sprawę załatwię po sąsiedzku, po Bożemu.

Na pierwszego sąsiada w traktorze i to w dodatku z podczepioną talerzową kosiarką trafiłem nadspodziewanie szybko. W sąsiedniej wiosce kosił akurat trawę na wiejskim placu obok boiska i miejsca rekreacji dla dzieci. Operatorem maszyny okazał się mój stary znajomek, ten który po długich prośbach i przy wykrzykiwanej wiązce soczystych przekleństw przeorał mi kawałek ogródka. 
Dał się namówić, obiecał - jak to u nas na wsi - że wpadnie jak będzie miał czas. A kiedy to on nie wie bo ma dużo roboty, zagoniony jest i w ogóle!

Przyjechał nazajutrz. Oczywiście nie zadzwonił, nie zapukał. Przyjechał tylko traktorem, wjechał na podwórko dzwoniąc rozklekotaną kosiarą i czeka w kabinie co jedne drzwi ma urwane - te lewe - a drugie zatrzaśnięte na amen. Musiałem obejść ciągnik, wspiąć się na schodek i przekrzyczeć klekoczącą, dzwoniącą maszynę.

- To co? Robimy?
- Gdzie mam kosić powiedz!
- No łąkę, pastwisko moje, tylko na drzewka uważaj, bo wiosną zasadzone, ledwo co się przyjęły niektóre.
- O jak na drzewka mam uważać to ja do jutra Ci tego nie skończę!
- Dobra, oznaczę je tyczkami.

Podczas gdy mój zbawca sprawnie manewrował swoją zdezelowaną maszyną ja pospiesznie wtykałem bambusowe tyczki przy naszych rachitycznych zalążkach drzew z taką nadzieją i takim pietyzmem i poświęceniem na wiosnę posadzonych. Przy tych kilku, które ostały się, uchowały przed żarłocznymi owcy, tych kilku, które nie wyschły, na których jakiś pączek a może nawet listek zazielenił się świeżą zielenią - kolorem nadziei… O tych drzewkach będzie osobny rozdział, a tymczasem jednym okiem spoglądając w dal, na skraj łąki, na ciągnik czerwony, zauważyłem jak sąsiad już ustawia ostrza, już opuszcza ramię, już wajchę przekłada tryby zębate łącząc, talerze puszcza w ruch.
Już noże zaczęły dzwonić niczym legion ostrzonych kos miliony źdźbeł koszących, już talerze niczym tornado ze świstem wirować zaczęły. Szczęknęło sprzęgło, dym tłusty z wydechu poszedł ciemną lancą malując niebo. Ciągnik lekko podskoczył, ruszył, zachwiał się i stanął wśród z przerażającego chrzęstu, świstu i dzwonienia.
Ryk sąsiada wyskakującego z kabiny (przez te lewe drzwi, których nie było) dopełnił tą chwilę grozy.
Jego rzucane na cztery wiatry potoczne określenie kobiety oddające swe ciało za marne grosze, oraz jej syna - Bogu ducha winnego - musiały być słyszane hen na krańcach Gajewa.
Kosa talerzowa też trafiła na kamień. Na kanciasty, uparty, złośliwy kamień co skrył się sprytnie pod położoną trawą. Nic a nic go widać nie było. Przeszedłem obok niego kilka centymetrów wskazując wcześniej drogę ciągnikowi. Moja wina. Moja wina. Moja bardzo wielka wina.

Takiegoż zdania był ryczący sąsiad. 
- Noże, „syn kobiety sprzedającej swe ciało w zawszonej melinie”, pourywał wszystkie! Nosz „kobieta lekkich obyczajów” zarobić, fuchę mi się zachciało! Sworznie, „wulgarne określenie męskiego członka”, pourywał wszystkie w diabli, cholera jasna! - Splunął, tupnął, warknął.
Chciałem jakoś pomóc, winę wziąć na siebie, może zapłacić, może naprawić - choć nie umiałbym na pewno. Jakoś tłumaczyć się zacząłem, coś mówić. Nie słuchał. Wsiadł do kabiny, bieg wrzucił, ruszył wściekły kołami łąkę orając. Pojechał. Nawet się nie obejrzał. 

- No nic - pomyślałem.  - Podjadę wieczorem, zapytam jak się sprawy mają, zapytam jak pomóc, ile za pogruchotaną kosiarkę zapłacić i jakoś to będzie. A tym czasem podjadę do miasteczka, do wypożyczalni sprzętu, kosiarkę ręczną spalinową wypożyczę i sobie pokoszę przez weekend.

Trochę mi w mieście zeszło. Przy okazji wpadłem do urzędu, do biblioteki, do „chińczyka” na kurczaka z makaronem, do kawiarni, do sklepu. Do wypożyczalni oczywiście spóźniłem się dziesięć minut.

- Trzeba będzie podjechać od rana - pomyślałem jadąc do domu. 

Poczułem, że coś jest nie tak, już podjeżdżając do naszego gospodarstwa. Coś nie pasowało do obrazu jaki pamiętałem sprzed trzech godzin, gdy wyjeżdżałem do miasta. Zorientowałem się dopiero gdy krzątając się już dłuższą chwilę po domu wyjrzałem przez okno kuchenne na łąkę.

Była skoszona.

Cała.

Sąsiada w jego czerwonym, zdezelowanym ciągniku nie było w zasięgu wzroku. Jedynym śladem jego obecności były pięknie, równolegle ułożone rzędy skoszonego siana. 

To takie podchody, tak?






Komentarze